literature

ME2- Konsekwencje, cz. VI

Deviation Actions

EamyCross's avatar
By
Published:
244 Views

Literature Text

- SSV Normandia, tu SSV Freedom, Admirał Anderson prosi o pozwolenie na wejście na pokład- zabrzmiał z głośników nieznany mi głos pilota drugiej fregaty.
Odrzuciłam głowę, prostując plecy.
- Udzielam pozwolenia- odparłam pewnie.

*

Czy byli tak naprawdę świadomi, na co się porywali? Czy śmieli przypuszczać, że apokaliptyczne wizje zagłady są niczym, w porównaniu do piekła, do którego zgodzili się za mną podążyć? I czy śmieli marzyć o przetrwaniu?
Jeden statek i garstka śmiałków, przeciw całemu gatunkowi morderczych bestii. Jedna idealistka i dwunastu szaleńców, którzy uwierzyli w jej słowa. Wspólna wiara w możliwość wygranej. Tylko tyle. To było dla nas wszystkim, co doprowadziło nas do tego miejsca. I być może tym, co zaprowadzi nas w objęcia śmierci…


*

Nadal czułam ból w klatce piersiowej podczas każdego głębszego oddechu. Złamane żebra i podskórne krwiaki uciśnięte przez mundur pokładowy były świadectwem tego, co osiągnęłam. Zabandażowana dłoń, nadal w procesie gojenia mogła nigdy nie odzyskać sprawności, bo po raz kolejny stałam na szpicy ataku, broniąc niedowiarków. I po raz kolejny wyszłam z tej walki zwycięsko. Widać było to już po samym statku- kadłub odarty gdzieniegdzie z płyt ochronnych, wielka wyrwa ukazująca wnętrze hangaru zabezpieczona tylko wzmocnionymi barierami kinetycznymi, brakujący silnik lewej burty… A pomimo to Normandia nadal była najwspanialszą fregatą w kosmosie. Była jedynym statkiem, który wrócił zza przekaźnika Omega 4 wraz z załogą, a na domiar wszystkiego- zgładził żyjącą tam do tej pory rasę bestii…

Właz otworzył się, gdy ciśnienie w łączniku zostało wyrównane. Krótki korytarz oświetlały tylko podłogowe lampy, ale widziałam postacie zmierzające w moją stronę. Wykonawcy niesprawiedliwego wyroku…?

*  

- Zaeed, granat!
Jeśli kiedykolwiek miałam wątpliwości, co do członków swojej załogi, to w tej chwili byłam pewna, że były one bezpodstawne. Choć z oczywistych względów dochodziło między nimi do spięć, na polu wali zachowywali się jak jeden świetnie przeszkolony organizm, posłuszny mojej woli. Każdy z oddziałów, na które się podzieliliśmy, parł nieustraszenie do przodu- ku drzwiom, za którymi był cel naszej misji. Choć Zbieracze atakowali nas niezliczoną siłą rażenia niestrudzenie odpieraliśmy ich ataki, przedzierając się w głąb bazy. Kula za kulą, granat za granatem, ładunek mocy biotycznej za ładunkiem. Każdy metr, który udało nam się pokonać był również kolejnym, który musieliśmy obronić, aby nam go nie odebrano. Tylko w jednym celu- dostać się za te cholerne drzwi…
- Jestem!- usłyszałam meldunek Tali, która jako spec od technologii miała otworzyć nam przejście dalej- Potrzebuję trzydziestu sekund!
- Masz dwadzieścia!- warknęła Miranda, która prowadziła oddział bezpośrednio chroniący quariankę- Zaraz skończymy cię osłaniać! Przegrzewa nam się broń!
Wiedziałam co to oznacza- Tali, znajdująca się na otwartej przestrzeni pomieszczenia, odwrócona plecami do wroga zostanie ostrzelana wszystkim, czym Zbieracze dysponują. Zostawiła Wędrowną Flotyllę dla mnie tylko po to, aby zginąć za moją sprawę…
- Jack, Samara, oczyście drogę!- zaczęłam wykrzykiwać rozkazy- Wszyscy mają znaleźć się przy Tali i kłaść ogień zaporowy i… do ciężkiej cholery, jak ktoś nie przejedzie przez te drzwi to sama go zabiję!
- Przyjąłem!
- Przyjęłam!
Kolejno zameldował Jacob i Miranda. Zerknęłam przez ramię na Garrusa i Grunta tylko po to, aby nieznacznie kiwnąć im głową. Gdy usłyszałam charakterystyczny huk fali biotycznej, przetaczającej się przez pomieszczenie, rzuciłam się do przodu- do drzwi, za którymi był cel naszej wyprawy i do Tali, która po raz kolejny poszła ze mną w bój…


*

Pierwszy na pokład wszedł Anderson. Ubrany w admiralski mundur, sygnowany złotymi nićmi wyglądał dostojniej, niż wtedy, gdy to on dowodził Normandią. Szedł jak zawsze wyprostowany, z dumnie uniesioną głowa, choć na tej dobrze mi znanej twarzy dostrzegłam dziwny grymas. Bruzdy na czole i ściągnięte w jedną linię usta świadczyły o tym, jak bardzo stresuje się zaistniałą sytuacją. A przecież niepotrzebnie…
Zaraz za nim szło trzech uzbrojonych żołnierzy. Ten najbliżej Andersona był z nich najwyższy, ale i najlepiej zbudowany- szeroka szczęka, uwydatniona przez zgolone niemal na zero włosy i poprzeczną bliznę zdobiącą twarz od kącika prawego oka przez nos, aż do lewego policzka podkreślały tylko jego muskulaturę, wyraźnie widoczną nawet poprzez pancerz bojowy, w który był ubrany. Jedynym odstępstwem od regulaminowego stroju bojowego był brak karabinu szturmowego, oraz trzeciej sztuki broni, którą powinien mieć ze sobą na polu bitwy.
Tylko dlaczego on i dwóch pozostałych żołnierzy było tak ubranych, skoro Anderson miał na sobie klasyczny mundur?
Gdy tylko były kapitan zatrzymał się przede mną stanęłam w pozycji zasadniczej, salutując.
- Admirale Anderson- spojrzałam w jego brązowe oczy- Witam na pokładzie Normandii.
On również zasalutował, co najwyraźniej było zaskoczeniem dla żołnierzy stojących z tyłu. Widziałam oznaki niedowierzania na ich udręczonych twarzach. Wiedzieli, po co tu przybyli, ale nie czuli się z tym komfortowo. Tak samo jak Anderson, którego czoło nadal pozostawało zmarszczone.
Ja za to nie czułam żadnych negatywnych emocji. Od dnia, w którym podjęłam się misji dla Hacketta wiedziałam, że Przymierze może upomnieć się o sprawiedliwość za mój czyn. Była to konsekwencja, z którą miałam się zmierzyć tak, jak potrafiłam najlepiej- z podniesioną głową. Bo służba była moim życiem.
- Komandor Shepard, przybywam tutaj, aby w imieniu Rady Dowództwa Sił Zbrojnych Przymierza Systemów aresztować panią i odeskortować na Ziemię, gdzie zostaniesz zawieszona i osądzona w związku ze zniszczeniem układu gwiezdnego Bahak.- wyrecytował twardo, choć pod koniec głos mu zadrżał- Poruczniku - wrócił się do mężczyzny za swoimi plecami- proszę zabrać Komandor Shepard do wyznaczonej kwatery na statku Przymierza.
Spojrzałam na żołnierza, do którego się zwracał. Zaskoczony mężczyzna spojrzał najpierw na Andersona, a przez jego twarz przemknął cień jakiejś ulotnej emocji. Strachu? Złości? Nie byłam pewna. I czy miało to w tej chwili jakieś znaczenie?
Dopiero potem nasz wzrok się spotkał. Stalowoszare oczy, choć głęboko osadzone, zdawały się błyszczeć od intensywności przeżyć. Niepewnie postąpił krok w moją stronę i zatrzymał się, jakby szukając siły do działania. Uśmiechnęłam się ostrożnie, zachęcająco. I dopiero to zdawało się być impulsem, po którym powziął jakąś ważną decyzję. Wyprostował się dumnie, salutując.
- Komandor Shepard, proszę o oddanie swojej broni.

*

Spojrzałam w głąb korytarza, który znikał za zakrętem. Wiedziałam, co muszę teraz zrobić- miałam tylko nadzieję, że reszta będzie miała dzięki temu większe szanse na przeżycie tej misji. W końcu Joker meldował, że Normandia jest gotowa do ucieczki, prawda?
Odwróciłam się do reszty moich towarzyszy. Mordin i Miranda krzątali się między tymi, którzy wymagali pomocy medycznej- Jacob miał paskudną ranę postrzałową ramienia, Legion pomagał Tali przy jej uszkodzonym kombinezonie, Grunt ocierał sobie krew cieknącą po pysku, Samara pomagała Jack skupić się i zregenerować po tak wytężonej walce biotyką. Kasumi i Zaeed pilnowali drzwi, przez które udało nam się przejść…
- Posłuchajcie!- zakrzyknęłam czują ból obitej klatki piersiowej;  wszyscy umilkli, nie przerywając tego, co robili- Teraz waszym jedynym zadaniem jest utrzymanie tej pozycji- zaczęłam tłumaczyć, odruchowo gładząc trzymaną w rękach snajperkę- Ja idę dalej…
- Shepard!
- Nie!
Uciszyłam głosy sprzeciwu, podnosząc rękę. Wszyscy zamilkli natychmiast, choć ich spojrzenia wyrażały sprzeciw.
-… bo musimy wysadzić główny rdzeń bazy. Jacob, muszę mieć pewność, że kiedy wydam wam rozkaz odwrotu, to będziecie się ratować- choć zwróciłam się do mężczyzny, tak naprawdę potrzebowałam, aby każdy z nich zdeklarował się, że wykona taki rozkaz.
Taylor kiwnął głową, starając się bagatelizować ból ramienia, które musiało mu mocno doskwierać. Spojrzałam na pozostałych towarzyszy i choć byli niezadowoleni z podjętej przeze mnie decyzji wszyscy w ciszy zgadzali się z wydanym rozkazem- tak jak obiecali to, gdy dołączali do załogi.  Przybyli tu za mną, aby zginąć za ignorantów w przestrzeni Cytadeli, ale mieli szansę przeżyć… Miałam zamiar zrobić wszystko, aby tak właśnie było.
Podszedł do mnie Garrus.
- Idę z tobą- powiedział tonem, który tak dobrze znałam. Oznaczał, że podjął jakąś decyzję i jeżeli chcę go namówić do zmiany, będę musiała stoczyć z nim ciężką potyczkę. Nie było na to czasu.
- Garrus…
- Nie, posłuchaj- przerwał mi, nim jeszcze zdążyłam zacząć- Jeżeli kolejni Zbieracze zaatakują cię po drodze? Jeżeli nie uda ci się dotrzeć do rdzenia? Po co wtedy to wszystko?
Miał racę. Sama mogłam nie ukończyć misji. Jeśli utracimy łączność, a przecież może się to zdarzyć na terenie wroga, musimy mieć pewność, że ktoś wykona zadanie. Że to, po co przybyliśmy się ziści- położymy kres Zbieraczom.
Nie wiem, co zobaczył przez mój hełm, bo i ja nie najlepiej widziałam jego oczy, ale dodał po chwili cicho- na tyle cicho, że gdyby nie komunikator nie usłyszałabym tych słów.
- Ktoś musi cię osłaniać. A ja nie pozwolę ci upaść.
Gdzieś w okolicy mostka poczułam uścisk. Wiedziałam, że tym razem nie jest to spowodowane uderzeniami pocisków, które wytrzymał mój kombinezon. To uczucie było związane z więzią, jaka łączyła mnie z tym stojącym obok turianinem.
Kiwnęłam tylko głową, bojąc się odezwać.
- Idę z wami- usłyszałam drugi głos, przyjemnie zachrypnięty, o pociągająco niskiej tonacji, dochodzący z boku.


*

Pozwoliłam porucznikowi założyć cybernetyczne kajdanki na moje ręce. Potem ostatni raz spojrzałam w stronę fotela pilota, przy którym stał Joker. Kiwnęliśmy sobie głowami, a potem odwróciłam się do Andersona.
- Proszę, aby moja broń i rzeczy osobiste pozostały na statku.
- Oczywiście, Shepard- kiwnął głową.
Już miałam ruszyć za mężczyzną łącznikiem na drugi statek, gdy coś sobie uzmysłowiłam.
- Anderson- poczekałam, aż nasze spojrzenia się spotkają- Zaopiekuj się moją załoga i Normandią- poprosiłam.
- Jak będę umiał najlepiej- przysiągł.
Dopiero potem dałam poprowadzić się w głąb korytarza na spotkanie ze sprawiedliwością, której domagali się batarianie.

*

Pomimo odrzucenia przez społeczność międzygalaktyczną potrafiłam znaleźć sprzymierzeńców, gotowych podjąć się samobójczej misji.  Pomimo tego, ile razy przed wyruszeniem przez przekaźnik Omega 4 stawałam do walki, udało mi się dotrwać do tego dnia. Pomimo odrzucenia przez część przyjaciół nadal otaczały mnie osoby gotowe ginąć w imię mojej sprawy. Pomimo porzucenia przez wojsko, które mnie wychowało i dla którego żyłam, dotychczas nie zboczyłam z obranej przez siebie drogi. Nawet śmierć nie powstrzymała mnie, przed podjęciem wyzwania rzuconego przez Żniwiarzy.
Dlatego właśnie udało nam się dotrzeć tak daleko- wedrzeć do bazy Zbieraczy; zniszczyć Żniwiarza, którego tworzyli; przygotować ładunek detonujący, który miał położyć kres ich tyranii; przetrwać wybuch, który spowodował zawalenie się połowy głównej komory i omal nie kosztował Garrusa i mnie życia; rzucić się do ucieczki, która niosła nadzieję, że doczekamy kolejnego dnia…
Bieg nie był łatwy. Nim udało nam się wrócić do reszty załogi, minęły dwie cenne minuty. Zanim przedarliśmy się przez największą salę, tym razem próbując wyjść z bazy, straciliśmy kolejne sześć. Gdy wraz z Garrusem, Thanem i Samarą osłanialiśmy resztę, wskakującą do statku, miernik celowniczy, którego używałam wskazywał upływ kolejnych trzech minut…  Do wybuchu pozostawionego przez nas ładunku zostały więc cztery, podczas których musieliśmy znaleźć się na Normandii, będącej co najmniej w połowie drogi do przekaźnika- tylko to dawało nam szansę na przeżycie. Tymczasem Zbieracze, nie mogąc już powstrzymać tego, co dla nich przygotowaliśmy postanowili zrobić wszystko, abyśmy podzielili ich los.
- Shepard!- usłyszałam krzyk Jokera- Natychmiast musimy ruszać!
- Samara, Garrus, Thane, do statku!- wydałam rozkaz.
Asari wygenerowała ostatnią falę biotyczną, która miała pomóc mi, gdy straciłam wsparcie. Nadal klęczałam na kolanie, opierając swój karabin szturmowy o ramię, aby szybciej wymierzać strzały. I choć każda kula dosięgała celu, przeciwników nie ubywało…

Błagam, żeby tylko wsiedli do statku…
Charakterystyczny trzask uzmysłowił mi, że dodatkowe bariery w moim kombinezonie właśnie tracą swą siłę.  Zmuszając swoje ciało do nieludzkiego wysiłku zebrałam ostatki energii biotycznej, którą wypchnęłam na zewnątrz- zbliżający się przeciwnicy zostali odtrąceni, nie zmieniało to jednak dramatycznie pogarszającej się sytuacji…
- Shepard!
Czy to sposób, w jaki Garrus wymówił moje nazwisko, przerażenie jakie usłyszałam w jego głosie, czy może po prostu moja podświadomość zmusiła mnie do poderwania się z utrzymywanej do tej pory pozycji i bezbronnej ucieczki w stronę otwartej śluzy Normandii- tego nie wiedziałam.  Odwróciłam się jednak do wszystkich wrogów, którzy próbowali mnie zabić i rzuciłam się w stronę statku. I choć widziałam Thane i Samarę, którzy próbowali mnie osłaniać, choć słyszałam w swoim komunikatorze głos turianina i widziałam jego wyciągnięte w moją stronę ręce, byłam w stanie skupić się tylko na jednym odgłosie-  trzaskach, które wydawały najpierw moje dodatkowe bariery kinetyczne, potem awaryjne osłony kombinezonu, a w końcu trzaskach gniecionej blachy, w którą wbijały się kule Zbieraczy, gdy próbowałam dostać się na swój statek…


*

Ile czasu trwał lot, nie wiedziałam. Zajmowałam pojedynczą kwaterę więzienną na SSV Freedom- cóż za ironia losu, że tak właśnie nazwano fregatę przeznaczoną do przewożenia więźniów.
Pilnował mnie ten sam żołnierz, który dokonał aresztowania na rozkaz Andersona.  Gdy po wywołaniu powrócił do kwatery, spojrzał na mnie kontrolnie. Siedziałam na ławce, oparta o ścianę i obserwowałam go. Nie pozostało mi już nic innego- wykonałam swoją misję, teraz mogłam tylko ponieść konsekwencje swoich czynów.  Jego stalowoszare oczy wyrażały dziwną mieszankę zakłopotania i pewności siebie, więc utkwił wzrok w ścianie gdzieś nad moją głową.
- Jak się nazywasz, poruczniku?- zapytałam w końcu.
- James Vega, pani Komandor- gdy to mówił, spojrzał w moje oczy i utrzymywał kontakt wzrokowy tak długo, aż nieznacznie kiwnęłam głową, lekko się uśmiechając.
Był młodszy ode mnie. Choć w dzisiejszych czasach trudno było to określić byłam pewna, że nie jest jednym z tych, którzy dostają stopień porucznika i na tym poprzestają swój rozwój. Jego muskulatura świadczyła o tym, że własne ciało traktuje jak inwestycję, a blizny które dostrzegłam, poza tą na twarzy, były jasnym dowodem jego brawury.  Ciemnoróżowa, owalna szrama wystająca spod kołnierza spodniej warstwy kombinezonu była zdecydowanie śladem po zapalnym pocisku, a kilka małych śladów na dłoniach mogły pochodzić od nieostrożnego czyszczenia broni.  Ciekawe, że to kogoś tak młodego wybrano na osobę, która musiała mnie aresztować…
Po niewielkich turbulencjach związanych z lądowaniem pilot zakomunikował, że lądowisko jest wypełnione reporterami. Można było się spodziewać, że moje aresztowanie będzie spektakularnym wydarzeniem.
- Cóż poruczniku, pora na nasze przedstawienie- uśmiechnęłam się do żołnierza, wstając z ławki.
Spojrzał w końcu na mnie, a jego czoło zmarszczyło się nieznacznie. Chyba przez dziwny błysk w jego oczach, który dostrzegłam w moim umyśle pojawiła się pewna myśl. Zaledwie iskierka nadziei, ale…
- Czy mogę chociaż wystąpić bez tego?- zapytałam niepewnie, odrobinę wysuwając dłonie w jego stronę.
Opuścił na moment wzrok na kajdanki, a potem podniósł je na mnie. Liczyłam się z odmową, bo przecież znałam procedury, dlatego zdziwiło mnie, że sięgnął do moich dłoni i wprowadził kod odbezpieczający.
- Dziękuję.- powiedziałam, bez chwili zastanowienia.  Choć był młody, to tym prostym gestem okazał mi więcej szacunku, niż niejedna osobistość w galaktyce.
Wypuścił mnie pierwszą, choć szedł krok za mną, gdy zmierzałam do włazu statku. Cała załoga, która ukończyła już swoją pracę związaną z posadzeniem statku na lądowisku obserwowała, jak idę przez mostek kapitański. Wyprostowałam się nieznacznie, ignorując ich wszystkich. Skupiłam się na Andersonie, który na mnie czeka. W swoich rękach trzymał karabin szturmowy, czym odrobinę mnie zaskoczył. Gdy podeszliśmy, podał go Vedze i nawet ja spojrzałam na niego zdziwiona.
- Tam na prawdę jest tłum ludzi…- wyjaśnił cicho, spojrzawszy na mnie przepraszająco.
A potem proces wyrównywania ciśnienia dobiegł końca i Admirał Anderson zszedł na ląd.  Ruszyłam jego śladem z porucznikiem Vega u boku oraz dwoma innymi żołnierzami za plecami i gdy usłyszałam krzyki tłumu zrozumiałam, dlaczego wszyscy byli tak dobrze uzbrojeni…
Trochę mi zajęło napisanie tej części... Ale niniejszym zakończyłam pisanie FF związanego z ME2. Oto jak wygląda historia mojej Shepard.
Cóż, zostało już tylko ME3.
Klasycznie :iconkiara2909:, dla Ciebie <3


Większosć świata i postaci należy do BioWare.
© 2014 - 2024 EamyCross
Comments3
Join the community to add your comment. Already a deviant? Log In
Kiara2909's avatar
Nareszcie przeczytałam :) 

Iiiiii ... ogólnie mistrzostwo - świetne opisy, "poszatkowana" kompozycja, którą tak uwielbiam (i Ty doskonale o tym wiesz!!! :D)

ALE 

Nie mogę uwierzyć, że nie napiszesz już nic dalej! Ja ( i pewnie nie tyko ja) MUSZĘ wiedzieć, co dalej, chcę więcej! Tym bardziej, że końcówka wydaje mi się trochę, hm, urwana, jakbyś jednak zostawiała sobie furtkę na dalsze fragmenty... Mam rację? Powiedz, że mam! :D 

I druga sprawa... 
Beciaak... poznajesz to:

   "Powinniśmy dusić się przerażeniem i dławić szaleńczą odwagą , nienawidzić wrogów i kochać każdą minutę, którą udało nam się przetrwać, drżeć ze strachu i zniecierpliwienia, pragnąć uciekać i iść naprzód, aby tylko wszystko się skończyło, nieistotne jak. Żeby tylko było po wszystkim.

                Ale nas przepełniał spokój - ten chłodny i milczący. I ponura determinacja, każąca nam zaciskać zęby i iść. Z uporem trzymaliśmy się życia i metodycznie go odbieraliśmy. Kula za kulą, ładunek biotycznej mocy za ładunkiem, trup za trupem."

Hmm... musiało Ci utknąć w pamięci, zdarza się. ;) 
ALBOWIEM najważniejsze jest to, że niesamowicie podobał mi się ten fragment i ubolewam, że już koniec... ;(