literature

ME2- Konsekwencje, cz. V

Deviation Actions

EamyCross's avatar
By
Published:
257 Views

Literature Text

     Upewniając się, że nikogo nie ma w kajucie pokładu obserwacyjnego, weszłam do pomieszczenia.  Usiadłam na podłodze, w miejscu gdzie najczęściej medytowała Samara. Mówiła, że patrzenie na „bezkresną pustkę” jej pomaga. Czułam, że tego właśnie mi potrzeba.
Za oknem mieniącym się lekko bladoniebieską poświatą osłony kinetycznej statku, widziałam tysiące otaczających nas gwiazd. Jasne, błyszczące punkciki na tle aksamitnego mroku wszechświata.  Wyglądały, jakby spokojnie dryfowały w tej pustce, w sobie tylko znanym kierunku.  Trochę jak my, odrzuceni przez innych. Podążający do samozagłady.  
Taki widok uspokajał. Skłaniał do przemyśleń.
      Podobno istniała równowaga we wszechświecie.  Każdy zły uczynek miał gdzieś swój dobry odpowiednik. Wszystko, co robimy, do nas wraca. Karma. Czy faktycznie tak było? I co to oznaczało dla mnie? Czy cały ten ciężar odpowiedzialności, na który się godziłam, w końcu miał zaowocować beztroskimi chwilami? Biorąc pod uwagę naszą samobójcza misję, moją samobójczą misję, czy w ogóle był sens się nad tym zastanawiać? Czy faktycznie miały dogonić mnie konsekwencje zniszczenia systemu gwiezdnego batarian, skoro za parę dni mogłam już nie żyć? I czy był sens w ogóle się tym martwić?
     Usłyszałam jak otwierają się drzwi.
- Już wychodzę, Samaro- rzuciłam od razu, odchylając się do tyłu i podpierając na ręku, aby wstać.
- Szukałem cię, Siha- usłyszałam zamiast tego spokojny, głęboki głos.
Odwróciłam głowę, zaskoczona patrząc na drella, który podszedł i kucnął obok, obserwują mnie uważnie.
- Mnie? Czegoś potrzebujesz?- zrezygnowałam z próby wstania, niemal bezwiednie przenosząc ręce z powrotem do przodu. Machinalnie zaczęłam badać fakturę posadzki.
Uśmiechnął się, lekko kręcąc głową.
- Ja nie. Ale wydaje mi się, że ty owszem.- odparł spokojnie.
Po raz pierwszy od dawna obawiałam się rozmowy z kimkolwiek. Przez kilka dni omijałam Thane’a, nie wiedząc jak się względem niego zachowywać. Głównie dlatego, że przed wyruszeniem po doktor Kenson na Aratoht poszłam do niego i, zgodnie z własnym postanowieniem, wyjaśniłam swoje uczucia. Chciałam z nim być całkowicie szczera, dlatego opowiedziałam mu najpierw o Kaidanie- tym, co działo się między nami zanim zginęłam i potem, na Horyzoncie. I o tym, że to ostatnie nie zdołało zmienić moich uczuć względem Alenki. Wyjaśniłam mu też, ile zawdzięczam jemu samemu. Co dało mi to, że stał się członkiem mojej załogi. Ile znaczy jego obecność, gotowość nie tylko do działania, ale także do bezinteresownej pomocy. Jak cenię jego zdanie. Jak bardzo cieszę się, że przebudziłam go ze snu bojowego, co pozwoli mu w pełni świadomie przeżyć ostatnie miesiące. Że Koliat znowu jest w jego życiu obecny, pomimo tego jak wiele w ich relacjach muszą naprawić.
I że niestety nie stanę się dla niego tym, kim by chciał. Bo byłoby to fałszywe. A nie chciałam go zranić.
Nie spodziewałam się, że odrzucenie przyjmie tak spokojnie. Wysłuchał mnie cierpliwie, nie przerwał ani razu rozumiejąc, ile mnie takie wyznania kosztują. A potem uśmiechnął się ciepło, ujął moją dłoń w swoje ręce i zapewnił, że taka bliskość i możliwość noszenia mnie w sercu w zupełności wystarczy.  Poprosił także, abym nie odrzucała troski, jaką chciałby mi ofiarować.
    Obawiałam się, że mimo wszystko nie będzie potrafił trzymać się wyznaczonej granicy. Nie mogłam mieć oczywiście pewności, bo jeśli chodzi o intymne relacje, to miałam doświadczenie tylko z ludzkimi mężczyznami, a każda rasa w galaktyce jednak różni się od pozostałych. Nie potrafiłabym go unikać. Postanowiłam jednak mieć się na baczności.
- Nie musisz się martwić, Thane- zapewniłam.
Nie mogąc znieść jego troskliwego spojrzenia odwróciłam głowę z powrotem do okna. Przez ostatnie kilka dni wszyscy obchodzili się ze mną jak z odbezpieczonym granatem Inferno. Gdy wchodziłam do pomieszczenia cichły rozmowy, wszyscy obserwowali mnie ukradkiem. Jakbym, zupełnie jak młody kroganin przed rytuałem przejścia, miała rzucić się do bójki, za samo tylko krzywe spojrzenie.
A ja potrzebowałam, aby wszyscy zachowywali się tak jak wcześniej, zanim samotnie wyruszyłam wykonać misję dla admirała Hacketta. Żebyśmy skupili się na naszej samobójczej misji i zrobieniu wszystkiego, aby mieć choć cień szansy na jej przeżycie. Abyśmy byli tymi, którzy w końcu otworzą oczy galaktyce.
- Ty martwisz się o wszystkich. Ktoś musi martwić się o ciebie.
Uśmiechnęłam się mimowolnie. Miło było wiedzieć, że nie jestem tylko ich dowódcą. Że stanowimy dla siebie wzajemne wsparcie, bo siedzimy w tym wszyscy razem, z własnej woli. Bo wszyscy zdajemy sobie sprawę z zagrożenia i to właśnie my mamy zamiar mu się przeciwstawić.
- Radzę sobie.- zapewniłam.
- Radzeniem sobie nazywasz unikanie wszystkich, od czasu zniszczenia układu  Bahak?
Nie odezwałam się. Na każdym kroku przypominano mi o tym, co tam zaszło i miałam już tego po prostu po dziurki w nosie. Najpierw doktor Chakwas i Kelly próbowały na mnie jakiejś psychologicznej terapii; potem admirał Hackett poprzez okazanie mi swojego wsparcia próbował zminimalizować znaczenie tego, co zrobiłam; a na koniec Mordin swoim naukowym bełkotem próbował wykazać, że postąpiłam słusznie.
Nie potrzebowałam tego. Już dawno nauczyłam się, że gdy działam pod presją czasu muszę podejmować najcięższe decyzje. I nauczyłam się także, że zazwyczaj konsekwencje są znacznie poważniejsze, niżby się komukolwiek wydaje. Zwłaszcza, gdy jest się odpowiedzialnym za zniszczenie całego układu gwiezdnego, wraz ze wszystkimi jego mieszkańcami…
Kątem oka dostrzegłam ruch, ale dopiero gdy poczułam tułów Thane’a lekko oparty o moje ramię zrozumiałam, że usiadł blisko mnie. Zdecydowanie za blisko…
- Thane…
- Spokojnie Siha- mówił jak zawsze miękko i może gdyby nie moje złe samopoczucie, uległabym sile jego głosu- Pamiętam, co mi powiedziałaś.
Odetchnęłam głębiej, próbując zbagatelizować znaczenie tej wymuszonej bliskości.
- Powiedz mi- poprosił szeptem- O co walczysz?
- Słucham?
Zaskoczona odwróciłam głowę, aby na niego spojrzeć. Po beztrosce, z jaką rozpoczynał naszą rozmowę nie było śladu. Dostrzegłam zmartwienie i troskę w jego czarnych oczach.
- O co walczysz?
- O przetrwanie- odparłam bez zastanowienia, odwracając twarz do okna.
- Czyje?
- Galaktyki.
Czułam się jak podczas jednej z gier sprawdzających moją wiedzę. Gdy któryś z moich opiekunów dostawał polecenie służbowe od mojej matki i miał sprawdzić, czy aby na pewno przyswoiłam całą wiedzę z pokładowych samouczków.
- Galaktyka… To dość pojemne określenie- zauważył filozoficznie.
- Thane…- westchnęłam zmęczona. Nie miałam siły na trudne rozmowy- Proszę cię…
- Poczekaj Siha- przerwał mi- Obiecuję, że niebawem zostawię cię samą z twoimi myślami.
Moje milczenie musiał uznać za zgodę, bo kontynuował:
- O czyje przetrwanie w tej galaktyce walczysz?
- Istot żywych. I syntetycznych- dodałam, uzmysłowiwszy sobie, że one tez mają prawo przetrwać.
- Tych istnień są miliardy.
- Mam ci wymienić imiennie?- czułam, jak irytacja zaczyna przejmować nade mną kontrolę. Traciłam panowanie nad głosem. Czułam, że gdyby nie splecenie palców ze sobą, zaczęłabym zaciskać dłonie w pięści.
- A potrafisz?
Nie odpowiedziałam, bo dotarło do mnie, że potrafię. Byłam w stanie wymienić wielu ludzi, krogan, turian, quarian czy innych istot, o których przetrwanie walczyłam. Choć zawsze, na pytanie:
O co walczysz, Shepard?, odpowiadałam:
O galaktykę; to właśnie w tej chwili zrozumiałam, że to słowo faktycznie jest zbyt pojemne. Gdy podjęłam się pogoni za Sarenem, w pierwszej kolejności napędzała mnie chęć zemsty za śmierć Jenkinsa i Nihlusa. Ale później, gdy okazało się, że postępy turianina mogą doprowadzić do krwawej rzezi zaczęłam zastanawiać się co zrobić, aby moja załoga, moi ludzie, moi przyjaciele przeżyli. Pamiętałam jak dziś odprawę w pokoju łącznościowym, gdy czekaliśmy aż Andersonowi uda się uwolnić Normandię z doku, podczas której w milczeniu obserwowałam swoich ludzi. Jak kalkulowałam, kto ma największe szanse na przeżycie wyprawy do Kanału, a kto powinien zostać na statku. Jak nie chciałam stracić nikogo więcej i byłam w stanie rzucić własne życie między swoją załogę a śmierć, aby tylko zapewnić im przetrwanie. I jak przecież w końcu to zrobiłam, gdy zaatakowali nas Zbieracze. Tamtego dnia, gdy Normandia stanęła w płomieniach zrobiłam wszystko, co w mojej mocy, aby załoga dostała się do kapsuł ratunkowych i ocalała z tej katastrofy. Poświęcając wszystko, co mogłam poświęcić.
Również potem, gdy w załodze miałam tylko Mirandę i Jacoba, walczyłam o bliskie mi osoby. O tych, którzy wtedy przeżyli i tyle dla mnie znaczyli. Nim Garrus znowu stanął u mojego boku, często wpatrując się w okno pokładu obserwacyjnego myślałam o nim, Wrexie, Kaidanie, Liarze i Tali. O Andersonie i Hackett’cie. O własnej matce, dowodzącej jakimś statkiem gdzieś w przestrzeni.  I o innych, którzy w jakikolwiek sposób mi kiedyś pomogli.
- Zamknij oczy- ciepły szept Thane’a wdarł się w moje myśli. Poczułam jego dłonie, które spoczęły na moich ramionach- Pomyśl o nich. Przywołaj ich twarze. Ich uśmiechy. Pomyśl o tym, ile zyskali dzięki tobie.
Zrobiłam, co powiedział, wsłuchując się w słowa, wypowiedziane ciepłym, miękkim głosem. Malujące na moich powiekach twarze bliskich mi osób, choć było ich teraz więcej. Zaraz obok Wrexa widziałam zadowolonego z siebie Grunta. Przy Liarze stała Samara, w cieniu Kaidana skrywała się Kasumi. Zaeed towarzyszył Jack podczas sporu z Mirandą.  Tali podejrzliwie obserwowała Legiona dyskutującego z Kelly. Garrus prowadził długie rozmowy na temat broni z Thane’m. Jacob z nieskrywanym podziwem obserwował Jokera za sterami. A Mordin pouczał doktor Chakwas.
Zobaczyłam też własną matkę, choć od kilku lat nie miałam z nią kontaktu. Jej lekko zadarty, okrągły nos, który odziedziczyłam. Zielone duże oczy, zdecydowanie ciemniejsze od moich. Krótko obcięte, jasne włosy. I malinowe wąskie usta, rozciągające się w pełnym podziwu uśmiechu.
- Zawsze pamiętaj, za co walczysz.
Zaskoczona otworzyłam oczy. Nie spodziewałam się, że cała moja załoga znajdzie swoje miejsce w tym dziwnym obrazku, który zobaczyłam. Nie spodziewałam się też, że ujrzę własną matkę. A jednak to właśnie dla nich wszystkich po raz kolejny narażałam swoje życie. To właśnie dla nich zdecydowałam się na zabicie trzystu czterech tysięcy dziewięćset czterdziestu dwóch batarian. Aby kupić im więcej czasu. Nie ważne, czy miałam ponieść konsekwencje tego czynu. Dla nich było warto spróbować opóźnić przybycie Żniwiarzy, nawet jeśli skazywałam na śmierć niewinne istnienia.
    Nie byłam kruchą i delikatną ludzką kobietą, która ma problem z poradzeniem sobie z konsekwencjami własnych czynów. Już nie. Byłam komandor Shepard, pierwszym ludzkim Widmem, obrończynią Cytadeli. Dokonującą niemożliwego. Zaginioną w boju, która powróciła z martwych. Niezłomną. Konsekwentnie dążącą do wyznaczonego celu i z podniesioną głową biorącą odpowiedzialność za swoje czyny.
    Byłam tamtą kobietą, która zginęła za swoją załogę.
Najprawdopodobniej przedostatnia część "Konsekwencji". Myślę, że kluczowa dla mojej labilnej emocjonalnie Shepard.
:iconkiara2909: myślę, ze Ci się spodoba, wiec dla Ciebie <3

Poprzednia część: eamycross.deviantart.com/art/M…
Następna część: eamycross.deviantart.com/art/M…

Większosć świata i postaci należy do BioWare.
© 2013 - 2024 EamyCross
Comments2
Join the community to add your comment. Already a deviant? Log In
Kiara2909's avatar
Wooooaaah! :D
Dobre!
Tak, to jest TEN fragment, na który czekałam, czytając poprzedni tekst.
Thane - świetnie przedstawiony, idealnie pasuje do niego ta scena, to zachowanie.
Shepard - go go go! Nareszcie pokazuje, że jest silną babką, że nie przez przypadek zdobyła medale, tytuły i zaszczyty. Że jest tą osobą, która może dokonać niemożliwego. I że jak każdy, potrzebuje motywacji, sensu działania. Nie jest maszynką do czynienia dobra, lecz ludzką kobietą, która bez tego nie zdziałałaby tak wiele.
Świetne. :heart: